Kubica jakby jechoł, to by wygroł.
Mój pierwszy teść - z wydatnym wąsem, w skórzanej czapce z daszkiem, ubrany w skajową kurtkę z bazaru - był kimś w rodzaju specjalisty od betoniarki i układania półpustaków. Zgodnie z wieloletnią tradycją polskiego robotniko-chłopa pracował ciężko przez cały tydzień, a w weekendy odpoczywał. To oznaczało picie. Weekend zwykle rozpoczynał od powrotu do domu i kontrolnego rzucania kurwami do teściowej, a po skończonej awanturze zasiadał wieczorem przed telewizorem i otwierał flaszkę, zajadając przy tym kanapki „ze serem”, które usłużnie donosiła mu cichutka jak mysz małżonka. Telewizor stanowił jedynie anturaż dla cotygodniowego rytuału nasączania się alkoholem. Najczęściej leciał Polsat, a na nim sobotnie, głupie komedyjki. Teść reagował okazjonalnie na sytuacje na ekranie, głównie w momentach, kiedy na ekranie ktoś coś stłukł albo się wywrócił. Przenosił wtedy wzrok z kanapek na ekran i mówił zwykle coś w rodzaju „ale się wyjeboł”. Następnie z powrotem wracał do konsumpcji. W przer