Podróże po Polsce

Rondo im. generała Błasika w Gostkowie. Zmieścisz się spokojnie!

W pradawnych czasach ery komputerów ośmiobitowych była kiedyś taka gra o takim właśnie tytule. Polegała ona z grubsza na zwiedzaniu Polski autobusem, głównie Ogórkiem i głównie Polski wschodniej. Te wszystkie Przemyśle, Rzeszowy, Białestoki, Białe Niedźwiedzie, co kto chciał. Wtedy - lat temu czterdzieści - myślałem sobie jako gówniarz, że bardzo fajnie musi być tak podróżować po Polsce ogórasem i jeszcze po drodze brzdąkać sobie na gitarce piosenkę turystyczną o tym, że lato czeka a trawa się zieleni. Piękna przyroda, piękne miasta, piękne drogi. 

Potem, gdy zrobiłem prawko - lat temu trzydzieści - po raz pierwszy miałem okazję skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością. A ta niestety była niezbyt obiecująca; Dziurawe, wypierdolone do maksimum przez tiry polskie drogi lat dziewięćdziesiątych były jedynie cieniem tych pustych arterii, żyjących w głowie jako dziecięce marzenia. Arterii po których w latach siedemdziesiątych mogliśmy sobie sunąć Syreną, albo nawet Dużym Fiatem i wtedy, w tym Fiacie poczuć się jak Gierek, który sobie sunie Loskę.

Jednak nawet dziurawe drogi lat dziewięćdziesiątych, na które bardziej od prawa jazdy należało by wydawać uprawnienia speleologiczne były nieporównywalnie szybsze i bardziej przepustowe od obecnych wydumek, powstałych na wskutek urojeń wąsatych samorządowców pod ogólną egidą poprawy bezpieczeństwa. Rzecz jasna nawierzchnię mamy obecnie znacznie lepszą, bo już bez dziur. Ale na tym zalety się w zasadzie kończą. Poprawa bezpieczeństwa w polskim wydaniu oznacza bowiem ciągłe zmniejszanie przepustowości dróg i zmniejszanie limitów prędkości, w myśl założenia, że posuwając się z prędkością 10 kilometrów na godzinę, najlepiej w korku, nie sposób spowodować czołowego wypadku.

Faktycznie. Można w ogóle nakazać, aby kierowcy opuścili swoje pojazdy i pchali je po drodze. Wtedy o wypadek będzie jeszcze trudniej. Albo w ogóle zamknąć te drogi w pizdu (bo tak się w Polsce wiele spraw rozwiązuje) i sprawa wypadków na drogach i statystyk będzie raz na zawsze załatwiona.

Dzisiejszą podróż na dystansie 53 kilometrów pomiędzy dwoma dawnymi miastami wojewódzkimi odbywałem drogą krajową 25. W latach 70 tych podróż nią zajęła by około 40 minut, pod warunkiem powożenia Dużym Fiatem. W okolicach 1998 roku przejechałem tą trasę w 35 minut. Dzisiaj taka podróż zajmuje sporo ponad godzinę i oznacza ciągłe szarpanie samochodem w takt zwalniania do 50 km/h w obszarze zabudowanym i przyspieszania poza nim.

Dlaczegóż tak się dzieje? Czy zmieniła się długość drogi? Nie. Natomiast w wyniku światłych posunięć wioskowych ekspertów od ruchu drogowego, tudzież trwonienia unijnych pieniędzy cała trasa, na której dawniej obowiązywało praktycznie po całości 90 km/h została poszatkowana wysepkami, rondami, zatoczkami dla autobusów (nie spotkałem żadnego), ścieżkami rowerowymi (jechały dwa) i - oczywiście - obszarami zabudowanymi (najczęściej pastwiskiem). Tam, gdzie pozostały obszary niezabudowane przyjebano profilaktycznie siedemdziesiątkę. Tam, gdzie droga była prosta jak drut i można było wyprzedzać, profilaktycznie wymalowano linię podwójną ciągłą. No bo jeszcze ktoś wyprzedzi...

I tak sobie jedziemy w sznureczku zastraszonych punktami karnymi i z roku na rok coraz gorzej jadących kierowców. Wjeżdżamy do uroczej wioski. Powinien tu stać co najwyżej znak drogowy A-18a "Uwaga zwierzęta gospodarskie". Jednak zamiast znaku napotykamy najpierw ograniczenie do czterdziestki, potem wysepkę, potem przejście dla pieszych, a wreszcie rondo, na którym ktoś wyjebał na środku krzyż i nazwał to wszystko (a jakże!) imieniem Jana Pawła II. Dawniej pędzące tą drogą pojazdy nawet nie zwalniały, a ci nieliczni z bocznej drogi musieli troszkę poczekać, aby włączyć się do ruchu. Teraz czekają wszyscy. Dalej jedziemy. Kolejna wiocha. Metalowe barierki, ścieżka rowerowa. Kończy się znienacka w połowie drogi, bo dalej droga należy już do innej gminy. Tak na oko prowadzi do lasu. Ludzie mogą sobie nią pojechać na grzyby. Wjeżdżamy do kolejnej aglomeracji. Stoi tu pięć domów. I od niedawna światła. Boczne drogi prowadzą najwyraźniej na okoliczne łąki, ale wójt zapewne chce zachęcić potencjalnych inwestorów aby tam inwestowali. Więc niech sobie postoją na światłach, popatrzą na pole. Dwuminutowy postój, podczas którego z drogi z łąki nie wyjechał żaden samochód. Dalej jedziemy. Fotoradar. czterdziestka... I tak w kółko, na okrągło.

Dramatem jest, że w Polsce aby wykonać projekt zmiany infrastruktury drogowej nie potrzeba żadnych (żadnych!) uprawnień. Myślisz, że projekt musi przygotować inżynier budownictwa lądowego? Mylisz się. Wystarczy być. Przy korycie. Dlatego wszystkim, którzy teraz zaczną pleść farmazony na temat kwestionowania bezpieczeństwa radzę dokładnie zastanowić się nad tym, co napisałem powyżej i odpowiedzieć sobie na pytanie: czy tak ma wyglądać postęp w dziedzinie indywidualnego transportu drogowego? Bo jeżeli tak to, taki postęp mam serdecznie w dupie. Na pohybel.  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeżeli samochód jest przedłużeniem penisa, to motocykl jest jego protezą

Woronicza Carmageddon

Wychujamy cię, ale za to bezpiecznie.